MOJE AKTYWNOŚCI. Senatorskie sprawozdanie
2018-05-02 9:29:30
Wiosna wyprowadziła mnie wielokrotnie z Polski, bym wzmocniony jej czarem niósł obcokrajowcom i Polonii kaganek oświaty. Tak w skrócie można opisać moje aktywności z ostatnich tygodni. Jako senator i historyk jednocześnie wpisałem się i zostałem wpisany przez organizatorów różnych wydarzeń, w dzieło obrony dobrego imienia Polski oraz w obchody 100-lecia odzyskania niepodległości.

Prof. Jan Żaryn
Wszystko zaczęło się w Wielkim Tygodniu, pod koniec marca, gdy poleciałem do Budapesztu. Tam, dzięki kierownictwu Instytutu Polskiego uczestniczyłem w sesji polsko-węgierskiej na temat pomocy udzielanej w czasie wojny Żydom przez nasze zaprzyjaźnione narody. Nie mogło, rzecz jasna, zabraknąć przypomnianej postaci Henryka Sławika, ale dla mnie najciekawsze były te fragmenty wystąpień węgierskich historyków, którzy odkrywali przed nami mniej znane karty ich historii. Jedną z nich było zaskoczenie, z jakim Żydzi węgierscy a także Węgrzy przyjęli skutki wejścia wojsk niemieckich w marcu 1944 r. na terytorium niedawnego sojusznika III Rzeszy, stale niepokornego. Mimo istnienia co najmniej od dwóch lat Holokaustu, czyli mordowania przez Niemców Żydów polskich i pochodzących z innych części Europy, węgierscy Żydzi – mocno zasymilowani – nie odczuwali żadnego niebezpieczeństwa. Pytanie o solidarność z własnym narodem pozostawiam, rzecz jasna, w zawieszeniu, bo nie sposób dowieść, czy mogli manifestować swój sprzeciw? Oczywiście, nie. Propaganda niemiecka potrafiła uśpić czujność tych, którzy de facto zostali już ustawieni w następnej kolejności do komór gazowych. To zaskoczenie, de facto, także wpłynęło na niezrozumienie rzeczywistości, choćby widoczne w niedostatecznie silnie brzmiącym głosie ważniejszych hierarchów węgierskiego Episkopatu. Podawane przykłady rodzin węgierskich, które chroniły Żydów spontanicznie od wiosny 1944 r. do wejścia Armii Czerwonej, wskazywały na pewną regułę. Na ogół uratowali się zasymilowani Żydzi węgierscy, konwertyci, przynależący do tego samego Kościoła rzymskokatolickiego co ich wybawcy.
Wkrótce po świętach byłem z kolei we Florencji i w Rzymie. W stolicy Toskanii uczestniczyliśmy czynnie – wraz z małżonką – w otwarciu wystawy w rocznicę śmierci Jana Pawła II. Wystawa, autorstwa Umberto Stefanelliego, skromna ale przemyślana, oparta była na stworzonych przez niego kolażach. Zdjęcia z wycinków gazet informujących o śmierci papieża artysta przykrył fotografiami dzieci z różnych kontynentów świata; wśród nich było też zdjęcie jego własnego dziecka, żyjącego jeszcze w łonie matki, czyli jego małżonki. Uratowane życie dzieci dzięki nauczaniu Jana Pawła II trafiającemu do sumień, zwycięża Jego nieobecność fizyczną. Mam nadzieję, że tę małą, a ważną wystawę, będziemy mogli zobaczyć także w Polsce. Może także w moim okręgu wyborczym, jeśli – np. któraś z parafii – będzie tym zainteresowana lub lokalna społeczność? W Rzymie z kolei, podobnie jak w Budapeszcie, przebywałem na zaproszenie tamtejszego Instytutu Polskiego. Przy okazji warto podkreślić pozytywny wkład b. wiceministra MSZ Jana Dziedziczaka, któremu podlegały Instytuty, a konkretnie podkreślić, że stworzył nowy program ich działalności, oparty na dumie z dokonań polskiego narodu i naszej kultury. Mówiłem o relacjach polsko-żydowskich w czasie wojny, a świetna tłumaczka pani Anna Kowalewska, pozwoliła zrozumieć moje wynurzenia włoskiej części audytorium (przeważała Polonia, ale adresatem szczególnie ważnym byli Włosi).
I tak rozpoczął się mój przełom marca i kwietnia, a to dopiero był początek. W następnym tygodniu wyleciałem, po raz trzeci samolotem, do Stanów Zjednoczonych, gdzie po raz pierwszy w życiu byłem w duchowej stolicy amerykańskiej Polonii u Matki Boskiej Częstochowskiej, w Doylestown w Pensylwanii, koło Filadelfii. Po tygodniu, wróciłem, ale tylko po to by odfrunąć z kolei do Genewy. Gdy wróciłem, kończył się kwiecień. O tym co robiłem u o. Paulinów w Amerykańskiej Częstochowie oraz w Szwajcarii, opowiem w następnym felietonie. Sprawozdanie niech trwa!
Jan Żaryn