RODY POLSKIE. Historie życiem pisane

2016-11-05 9:10:07

200px-pol_coa_korzbok-svgO tym, jak ważne dla pamięci rodziny jest pisanie historii rodowych trudno jest przekonać większość domowych genealogów. Historie i historyjki słyszymy, czasami się z nich śmiejemy, rozmawiamy o nich ale ich nie spisujemy, bo i po co? Wszak każdy je pamięta. Czy rzeczywiście? Zastanówmy się chwilę. Zapewne każdy przypomina sobie, jak na cioci na imieninach babcia co roku opowiada tę samą przygodę. Te samą, ale jednak z roku na rok inną. Zmieniają się szczegóły, czasem postacie, fakty… Cóż pamięć jest zawodna nawet w obrębie jednego życia. Jak zatem ufać w opowiastki sprzed stulecia?
Niektórzy próbują dzieje rodziny spisywać. Robią to w postaci wielkich sag, ale też – najczęściej – w postaci krótkich historii. Jedną z nich jest opublikowany na Genealogii Polskiej tekst pod tytułem „Rodzina Tuchołków”:

Po raz któryś z rzędu zdaję sobie sprawę jak trudna jest rola kronikarza rodziny, jeśli osoby o których chce się pisać już nie żyją. Z dokumentów można wyczytać wiele – jeśli się zachowały.
Są jak ważne punkty wyznaczone na mapie, ale między nimi toczyło się życie, nieraz bardzo bogate w wydarzenia. Każdy życiorys rea­lizował się także w określonym czasie historycznym, co miało ogromny wpływ na losy poszczególny ludzi.
Chciałabym, choćby bardzo pobieżnie, utrwalić to co zachowało się w pamięci bliskich z następnego pokolenia o rodzeństwie Tuchołków: Marii, Stefanie i Józefie.
Na początek krotki rys historii rodziny, oczywiście bez szczegółów. W posiadaniu rodziny są materiały zgromadzone przez kuzyna Janusz Tuchołka oraz historyka pana dr Głogowskiego, który pracował nad genealogią rodów pomorskich, zatem nie ma po­trzeby by się powtarzać.
Według tamtych materiałów ród Tachołków herbu Korzbok, jest stary. Pierwsze ślady prowadzą na Śląsk i sięgają XIV wieku.
     Herbem Korzbok pieczętuje się wiele rodów wielkopolskich, pomorskich a nawet litewskich. Pierwsze wzmianki o protoplaście rodu Janie, odnotowane  zostały w 1567r. I od niego poprzez cztery wieki biegną pokolenia Tuchołków, zwykle osiadłych na roli i pełniących zaszczytne funkcje obywatelskie. Imiona noszą piękne w Polsce powszechnie używane: Jan,. Jakub, Stanisław, Kazimierz, Konstanty, Michał, Józef, Mateusz, Antoni, Anastazy.
(…) Z małżeństwa Anastazego z Konstancją przyszło na świat w majątku  Rudy troje dzieci: Maria zwana Mysią 31 sierpnia 1834r, 15 mie­sięcy później Stefan – 25 listopada 1885r. i znów po 15 miesiąca Józef 24 lutego 1887 r. W   liście przechowywanym w rodzinie, pisa­nym po niemiecku, siostra. Konstancji ze zgrozą komentuje zapowiedź pojawienia się trzeciego dziecka. Można z tego wnioskować, że Kocia nie była zbyt silna, sytuacja finansowa nie najlepsza, co się zresztą potwierdziło.
Biednej Konstancji nie było sadzone wychowanie swoich dzieci, umarła w kilka dni po urodzeniu Józia. Jak mówiono – przyczyniły się do tego emocje związane z bardzo złym stanem finansowym i groź­bą licytacji majątku. W ten sposób noworodek i dwoje malutkich  dzieci zostało pozbawione matki. Funkcję tę przejęła niania   Władziusia. Najbardziej kochała i rozpieszczała maleńkiego Józia, była to miłość z wzajemnością. Dorosły Józef ciepło wspominał Władziusię, odwiedzał ją i na pewno wspomagał, bo był człowiekiem hojnym. Nie wiemy jak długo niania zajmowała się dziećmi, czy powędrowały w świat wcześniej, czy po śmierci ojca. Anastazy Tuchołka zmarł 10 lat po Konstancji – 27 sierpnia 1897 r. w Witkowie.
Wychowanie dzieci przejęła rodzina. Mysia znalazła dom u siostry matki, Marii Schulcowej. Udo Schultz był Niemcem, generalnym dyrektorem Zakładów Górniczych w Tarnowskich Górach i był człowiekiem zamożnym .
Schultzowie mieli już dzieci /syna Alfreda/ ale przyjęli małą i prawdopodobnie chrześniaczkę ciotki. Kiedy Górny Śląsk – przypadł do Polski, rodzina wyjechała do Niemiec i Mysia uległa zniemczeniu. Pozostało jej tylko polskie zdrobnienie imienia i nazwisko. Wychowujący Mysię wujostwo Schultzowie zapewnili jej odpowiednie wykształcenie i samodzielność obdarzając własną posiadłością – małym folwarkiem w Oleśnie /dawniej Rosenberg/, gdzie samodzielnie gospodarowała. (…)
W okresie międzywojennym Tuchołkowie żyli w wielkim dobrobycie, w czasie urlopów Józefa podróżowali. Niestety byli bezdzietni, ale ciepło odnosili się do dzieci w rodzinie.
W latach 1936-39 Józef Tuchołka był generalnym dyrektorem koncernu węglowego wchodzącego w skład zarządu przymusowego dóbr książąt Hohbergów z Pszczyny /pisali się chyba Hohberg von Pless/. Jak mówiono w rodzinie miał także liczne udziały w przemyśle węglowym. Stał się człowiekiem zamożnym, wszystko co zdobył zawdzięczał swym zdolnościom, pracowitości i może także łutowi szczęścia.
Dla pokolenia naszych rodziców cenzurą był wrzesień 1939 roku. Wtedy z dnia na dzień wszystko się zawaliło. Niektórzy tracili podstawę skromnego bytu, inni fortuny. Tak właśnie przepadł dorobek życia Józefa Tuchołki.
(…) Po wojnie Mielęcin został rozparcelowany i jak wiele majątków, doszczętnie zniszczony. Józef wrócił na Górny Śląsk, gdzie powołano go na stanowisko dyrektora Zjednoczenia Przemysłu Węglowego w Gliwicach. I znów dr Józef Tuchołka miał pole do działania, bo trzeba było odbudować i zorganizować od podstaw kopalnictwo węgla. Mimo źle widzianego w PRL-u pochodzenia ziemiańskiego, którego nie ukrywał, a czasem nawet przekornie podkreślał, był osobą bez której nie można się obyć, gdyż znał zagadnienia wszechstronnie. Poza tym był człowiekiem niezwykle rzetelnym, energicznym i skutecznym w działaniu. Wzbudzał szacunek, ale także bywał postrachem dla nierobów, szachrajów i cwaniaków.
Ma pierwszy rzut oka ten postawny, rasowy, znakomicie wychowany pan robił wrażenie dobroduszne, ale nawet kiedy się uśmie­chał potrafił zjadliwym żarcikiem unicestwić przeciwnika.

Historię spisała Barbara Ciołek zd. Genge z Warszawy,
z maszynopisu odtworzył Jarek Bornikowski

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *