ZE SMAKIEM.Przyjaciółka od radosnych aniołów

2019-12-31 4:34:55

Bardzo lubię dzielić się z Państwem swoją wiedzą o polskiej tradycji, rodzimej kulturze,dobrej kuchni. Bardzo bym pragnęła, aby staropolskim obyczajem spełniły się świąteczne życzenia; bakalie gwarantowały Państwu dostatek, miód słodkie życie, mak obfitość i płodność, a karp zdrowie. Radość świętowania, to nie tylko specjały naszej rodzimej kuchni, stoły pięknie udekorowane

Jadwiga Wołynik
j.wolynik@tio.com.pl

Największa wartość, to nasi najbliżsi, którzy z nami spędzają nie tylko kilka dni świąt, ale wypełniają też świętem naszą zwykłą codzienność.

Do takich osób należy moja przyjaciółka Agata, zawsze chętna do pomocy, radosna i promienna. Czarodziejka, która z ciasta wyczarowuje piernikowe cudeńka. Rozdaje je później szczodrze z dobrymi życzeniami i dobrą intencją, na szczęście. Po każdym spotkaniu z Agatką robi mi się zawsze cieplej na sercu. Prosiłam ją, aby swoim optymizmem podzieliła się z Moimi czytelnikami, może jej mała gawęda też sprawi, że uśmiech zagości na Państwa twarzach?

Opowieść przyjaciółki:
Pochodzę z Sielska, cudnej miejscowości w woj. zachodniopomorskim. Jestem zwykłą babą ze wsi i jestem z tego ogromnie dumna. Należę do pokolenia, które miało to szczęście, że zaznało smaku prawdziwego dzieciństwa. Mimo, że szczenięce lata przypadały na czas stanu wojenneg, dzięki mądrości i zaradności rodziców, nigdy nie odczułam jakichś drastycznych braków (inne dzieci też nie miały tych czy innych rzeczy, wszystko więc było proste i naturalne). Po uporaniu się z obowiązkami w domu i gospodarstwie całymi godzinami biegaliśmy radośnie z dzieciakami z sąsiedztwa, bawiliśmy się na dworze, darliśmy się jak potępieńcy, ubłoceni, z gilami do pasa, ale szczęśliwi jak nikt na świecie:) Uwielbialiśmy odwiedzać naszych sąsiadów – bliższych i dalszych. Zdziwieni byli czasami gdy przychodziliśmy do nich (zupełnie jak dorośli), rozsiadaliśmy się na schodach czy za stołem i prowadziliśmy „poważne dysputy” albo pomagaliśmy w drobnych pracach domowych. Ech, to były czasy:)

Wcześnie opuściłam rodzinny dom. Już w wieku 14 lat zamieszkałam w internacie aby móc bez przeszkód uczęszczać do szkoły średniej (od tej pory jestem właściwie wiecznym tułaczem). Potem miłość rzuciła mnie niespodziewanie na Mazowsze. Tu wielu wciąż uważa mnie za obcą, dla odmiany na Pomorzu Zachodnim – już nie jestem swoja… Ot, taki los.

Moje pasje. Hmm, jest ich wiele. Opowiem Ci może o tych największych.
Medycyna ratunkowa i zabiegowa oraz naturalna. Prawie 20 lat przepracowałam w służbie zdrowia jako sekretarka medyczna. Uwielbiałam w wolnych chwilach rozmawiać z lekarzami i pielęgniarkami o ich pracy, trudnych przypadkach, sposobach leczenia. A dyskusje z pacjentami, wysłuchiwanie ich historii, pocieszanie czy wspólna modlitwa gdy największa trwoga… Do tej pory pacjenci onkologiczni utrzymują ze mną kontakt, dzwonimy do siebie, piszemy, nawzajem dodajemy sobie otuchy. To wciąga:)

Jako, że mam ckliwą duszę, czuła jestem na piękno muzyki. Całe życie coś tam podśpiewywałam pod nosem. Na starość wpadł mi do głowy szalony pomysł i w wieku 46 lat rozpoczęłam naukę w Szkole Śpiewu Liturgicznego. Wspaniała szkoła. Prowadzą ją ludzie nie tylko obdarzeni przeogromną wiedzą, talentem ale też wrażliwością i sercem.
Kocham malować i rzeźbić. Mam do tego smykałkę. Dziadek Michał i tata byli uzdolnieni manualnie, wygląda na to, że po nich odziedziczyłam ten dar. Wykorzystuję go zdobiąc pierniki, które są moim sposobem na zły nastrój. Spójrz na nie. Spróbuj nie uśmiechnąć się do aniołka, który śmieje się do człowieka swoją pyzatą gębusią. Nie ma mocnych. Każdy, choćby tam gdzieś tylko w swoich przepastnych czeluściach, gdzieś tam w samym środku samego siebie, uśmiecha się, choćby półgębkiem. Albo spójrz na te małe reniferki. Każdy jest inny, każdy ma swoją osobowość. Jest mały rozrabiaka o szelmowskim spojrzeniu i zawadiackim uśmiechu, jest marzyciel o maślanym wzroku, leniuszek, złośnik (choć też uśmiecha się sympatycznie). Nie ma dwóch identycznych. One są trochę jak my sami. Niby podobne do siebie, każdy jednak jest indywidualistą, każdy ma swoją historię. Ja te historie przedstawiam w twarzach aniołków, w pyszczkach zwierzątek. Ale nie tylko. Na piernikach często umieszczam własnoręcznie robione kwiaty z cukru. Innym razem lukrem lub czekoladą maluję obrazy na pierniku. Jest tyle sposobów by wyżyć się twórczo. Czasem aż szkoda jeść:)

2

Kiedyś, gdy odkryłam, że pierniki to mój konik i gdy oddawałam w ręce znajomych swoje dzieła, czułam się tak jakbym oddawała własne dziecko. Trudno mi było się z nimi rozstać. Potem dopiero dotarło do mnie, że to nie rozstanie ale jakby wypuszczanie ptaka – niech będzie wolny, niech opowie innym coś o mnie, niech zaznaczy mój ślad we wszechświecie. Ja jestem gadułą. Niewielu jest w stanie znieść tyle słów na metr kwadratowy w ciągu godziny:), pierniki opowiadają moją historię bez słów. Patrząc na nie obdarowany wie, że włożyłam w swoją pracę całe moje serce, całą czułość, całą duszę. I choć padam czasem na twarz ze zmęczenia, kocham „pierniczyć” i dawać ludziom radość. Nawet jeśli ta radość trwa tylko chwilę – do zakończenia konsumpcji. Ha, ha, ha.
Mam wielbiciela. Małego Kubusia. Właściwie nie mnie wielbi, kocha moje pierniki i wszystko co związane ze wsią. To dziecko i jego pomysły, dają mi tyle radochy, że mogę się w niej pławić. Kubuś ma zawsze jasno sprecyzowane zamówienia. Kiedyś zażyczył sobie piernik-obrazek. Miał przedstawiać: stodółkę, drzewo, krzew, kota, chmurki, uśmiechnięte słonko. Nie ma co, trzeba było stworzyć „dzieło” ściśle wedle wytycznych. Innym razem poprosił o konia i latającą krówkę. Ale nic nie przebije tego, gdy Kuba na swoje urodziny zapragnął piernika zamiast zwyczajowego tortu. O.K. myślę, niech i tak będzie. A jaki temat przewodni? Nie uwierzycie – ROZRZUTNIK DO OBORNIKA Z ZA-WAR-TOŚ-CIĄ!!!! Z całą powagą przyjęłam zamówienie mojego małego przyjaciela i zadaniu sprostałam. Miałam tylko zagwozdkę – ta zawartość… Wybrnęłam jednak. Rozrzutnik miał na „pace” niezliczone gwiazdy, które ochoczo były rozrzucane przez tę maszynę :))))

Tu podaję przepis na
pierniczki Last Minute.

ZAWSZE wychodzą, od razu są miękkie i takie pozostają jeszcze przez kilka tygodni (o ile ktoś potrafi tyle wytrzymać:)

● 1 łyżka naturalnego miodu
● 3/4 szkl. cukru
● 2 łyżki gorącej wody
Wszystko gotujesz na małym ogniu aż do rozpuszczenia cukru. Dodajesz 1 op. przyprawy do piernika i 1/8 kostki masła, wszystko dokładnie mieszasz i pozostawiasz do ostygnięcia – do ok. 40 st. C. Gdyby się okazało, że masa się przegrzała i zaczyna tężeć, dodaj troszkę wody i wymieszaj mikserem. Dodaj całe jajko i 1 łyżeczkę sody.

Do miski przesiej 2 szklanki mąki tortowej, dodaj szczyptę soli i starte na tarce o drobnych oczkach drożdże – 1/4 kostki (2,5 dag). Dokładnie wymieszaj suche składniki, potem wlej przygotowaną wcześniej masę miodową z przyprawami. Zagnieć ciasto. Powinno mieć gęstość ciasta na pierogi. Dlatego nie bój się podsypać mąki. Teraz ciasto powinno poleżeć w chłodzie ok. 1 godz. Gdy nieco zesztywnieje, jest gotowe do wykrawania pierniczków i pieczenia. Pierniczki powinny mieć grubość ok. 0,5 cm, cieńszych nie polecam. Piecz w nagrzanym do 180 st. C piekarniku ok. 5-10 minut (aż pierniczki się zezłocą). Po wystygnięciu są gotowe od jedzenia i zachowują miękkość przez ok.4-6 miesięcy (o ile będą zamknięte w słoiku lub szczelnie zapakowane w celofan. Dobrze, jeśli je udekorujesz prawdziwą czekoladą lub lukrem domowej roboty.
Myślę, że pomysł mojej przyjaciółki w ozdabianie pierniczków może być prawdziwą zabawą dla całej rodziny. To wspaniały pretekst do rozmów, śmiechu i zacieśniania rodzinnych więzi.

A ja życzę Państwu wielu okazji do pielęgnowania więzi rodzinnych i przyjaźni.
J.W.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *