Wielka prohibicja w szkołach
2015-09-16 10:58:04
W szkołach i przedszkolach z dnia na dzień obiady przestały być jadalne. Sklepiki szkolne padają. Nauczyciele przemycają sól na stołówki a uczniowie handlują coca-colą spod ławki. To nie komedia Barei, tylko rzeczywistość. Wszystko w wyniku zmiany prawa przeprowadzonego przez minister edukacji Joannę Kluzik Rostkowską i jej niesławnego kolegę z PSL Jana Burego
A miało być tak pięknie. Premier Kopacz 1 września przemówiła do uczniów: „Zrobiłam coś, z czego pewnie nie wszyscy będą zadowoleni. Ale zadbałam o to, żebyście w poważnym i dojrzałym wieku nie byli, mówiąc potocznie grubaskami”. Miała na myśli nowe przepisy dotyczące żywienia w szkołach. Rodzice, których denerwowało, że ich dzieci mają w szkolnych sklepikach nieograniczony dostęp do pustych kalorii z pewnością się ucieszyli. Odruch poparcia dla „zdrowego żywienia dzieci” był tak silny, że nowe prawo poparł praktycznie cały sejm. Dziś jednak, gdy poznajemy w praktyce działanie nowych przepisów wiele osób zaczyna pukać się w czoło. Sposób wprowadzenia zmian budzi bowiem bardzo, bardzo wiele wątpliwości.
Po pierwsze ustawę napisano dosłownie na kolanie. Regulacje weszły w życie chwilę przed pierwszym września, bez żadnego vacatio legis. To oznacza, że grupa około 13 tysięcy drobnych przedsiębiorców, którzy prowadzili sklepiki szkolne do ostatniej chwili nie wiedziała co można a czego nie można sprzedawać na terenie szkoły. Wielu z nich zrezygnowało gdy tylko poznało drakońskie ograniczenia, bardziej radykalne niż w sklepach i restauracjach oferujących zdrową i ekologiczną żywność. Wielu z nich splajtuje w najbliższym czasie.
Ale szkolni sklepikarze nie są grupą, której społeczeństwo będzie współczuć. Nawet jeśli nowe przepisy oznaczają, że kilkanaście tysięcy rodzin straci źródło utrzymania.
Za to ciekawe w tym kontekście wydają się szczegóły, z których mało kto zdaje sobie sprawę. Promotorem ustawy był cieszący się złą sławą szef klubu PSL Jan Bury (kojarzony jednoznacznie z aferami, ostatnio z ustawianymi rekrutacjami w NIK-u). W tym kontekście jeszcze bardziej zastanawia fakt, że choć zmiana prawa zaskoczyła pod koniec sierpnia właścicieli sklepików szkolnych to kilka firm już na początku września miało gotowe automaty oferujące zdrową żywność dokładnie według formatu określonego w nowych przepisach.
Dziś dzieci w wielu szkołach, które nie mogą w szkole kupić nie tylko czekolady, ale nawet soczku w butelce większej niż 330 ml (!) biega na drugą stronę ulicy, do normalnego sklepu, w którym można kupić wszystko. Najbardziej przedsiębiorczy sprzedają kolegom coca-colę na szklanki od małego ucząc się przedsiębiorczości w stylu amerykańskiego podziemia alkoholowego z czasów wielkiej prohibicji.
Ale sklepiki szkolne to tylko część problemu. Dużo poważniej wygląda sytuacja ze szkolnymi obiadami. Na stołówkach kilkudziesięciu tysięcy placówek oświatowych w całym kraju: przedszkoli i szkół, z dnia na dzień zniknęły cukier i sól. Bieda obiady, składające się np. z makaronu z truskawkową breją zupełnie przestały być jadalne. Nauczyciele alarmują, że bezsmakowe papki przysyłane w ramach cateringu lądują w śmietniku, a dzieci chodzą na lekcje głodne. W prasie lokalnej pojawiają się artykuły z serii „Sto litrów kompotu poszło do zlewu”. Nauczyciele po kryjomu dosalają sobie obiady przemyconym na stołówki zakazanym „białym proszkiem”, niektórzy uczniowie idą w ich ślady przynosząc do szkoły własną sól a nawet cukier. Nowe przepisy, mające w założeniu przeciwdziałać pladze otyłości przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego.
Przepisy zostały napisane tak nieprecyzyjnie, że mało kto jest w stanie je realizować. Bo nowe przepisy są obwarowane drakońskimi karami finansowymi. Nie wprowadzono żadnego okresu przejściowego, żadnych szkoleń dla personelu kuchni, żadnej kampanii informacyjnej dla dzieci i rodziców.
Nowe przepisy wprowadzone według standardów trzeciego świata (małe grono przedsiębiorców i polityków zaciera ręce, cała reszta jest poszkodowana i próbuje się dostosować), są krytykowane nawet przez dietetyków i pracowników sanepidu. Bo regularne odżywianie, szczególnie w okresie wzrostu, jest ważniejsze niż gram soli w tę czy w tamtą stronę.
Tomasz Elbanowski