Referendum na niby
2015-09-08 5:30:45
Na wieczorze wyborczym po pierwszej turze wyborów prezydenckich Polska zobaczyła zupełnie nową twarz Bronisława Komorowskiego: z nieobecnym wzrokiem, jakby za szybą, niczym człowieka, który dostał obuchem w głowę. Nie mógł uwierzyć, że wyprzedził go lekceważony konkurent
Już w powyborczy poniedziałek kancelaria prezydenta ogłosiła referendum, z postulatami które na swoich sztandarach miał Paweł Kukiz, niekwestionowany czarny koń tej rozgrywki. Dziś doradcy prezydenta przyznają otwarcie, że brzmienie pytań ustalane było w nocy, w pośpiechu, na kolanie. Wszystko po to by ratować tonącego Titanica, czyli prezydenta, który wygraną miał mieć przecież w kieszeni, który wcześniej wręcz apelował żebyśmy darowali sobie drugą turę, czyniąc go prezydentem niemal przez aklamację, już w pierwszym głosowaniu.
Nie udało się, Titanic wbrew wszelkim przewidywaniom zatonął, pozostawiając nas z referendum, w którym ułożone nocą pytania zadane zostały nieprecyzyjnie, a jedno z nich w międzyczasie straciło ważność, tak że właściwie całe referendum nie miało najmniejszego sensu.
Dosłownie dwa dni przed ogólnopolskim referendum Bronisława Komorowskiego, bo 4 września, senat odrzucił inny plebiscyt, zgłoszony przez nowego prezydenta, który podjął postulaty zgłoszone wcześniej przez ponad 6 milionów obywateli. Okazało się, że senatorowie nie zgodzą się na zadanie pytań o edukację, emerytury, lasy państwowe, ponieważ nie są to ich zdaniem tematy o szczególnym znaczeniu. Fakt, że ustawa o referendum wymaga zebrania pół miliona podpisów, a pod każdym z tamtych postulatów podpisało się 1, 2, 3 miliony ludzi nie przekonał senatorów koalicji rządzącej. Przedstawiciele partii zwanej obywatelską podczas dyskusji w senacie głośno obawiali się też, że społeczeństwo mogłoby się rozochocić i zapragnąć głosowań na przykład w sprawie własnych pensji (obrażając tym samym obywateli, którzy nigdy się tego nie domagali; nawiasem mówiąc nad własnymi pensjami głosują w Polsce tylko parlamentarzyści). Dyskusje w senacie można streścić tak: naszym odpowiedzialnym senatorom trafiło się bardzo nieodpowiedzialne społeczeństwo, któremu nie można pozwolić decydować. I tak dobrze, że raz na 4 lata pozwala się obywatelom wybrać sobie kuratora, który będzie potem decydował o wszystkim innym i mówił ludziom jak mają żyć. Społeczeństwo jest więc jak ubezwłasnowolniony człowiek. A partia rządząca to właśnie taki kurator.

Historia obywatelskiego referendum i akcji społecznej rodziców sześciolatków została opisana w książce „Ratuj maluchy. Rodzicielska rewolucja”, która właśnie trafiła do księgarni
W niedzielę 6 września odbyło się referendum zarządzone przez Bronisława Komorowskiego, którego pytań senatorowie z list jego macierzystej partii, nie uznali za nieodpowiedzialne, niekonstytucyjne, czy też istotne dla zbyt małej grupy Polaków.
O tym jak mało ważna była dla obywateli m. in. kwestia finansowania partii politycznych mówią pierwsze dane dotyczące frekwencji w niedzielnym referendum, która oscyluje w okolicach 7 (siedmiu!) procent.
Na naszych oczach wykpiona została idea bezpośredniego wpływu obywatela na otaczającą go rzeczywistość. Referendum okazało się być tylko marną zagrywką wyborczą, którą można jak ochłap rzucić tłuszczy: proszę bardzo, możecie się wypowiedzieć, ale tylko na tematy, które mało was obchodzą. Nie chcecie? No to w takim razie od dziś o wszystkim decydować będziemy MY: wybrańcy.
Pamiętajmy o tym wszystkim 25 października, kiedy raz na 4 lata władza będzie spoczywać w naszych rękach.
Tomasz Elbanowski