Nasze Wilkowyje. COVID, psiamać

2023-04-09 1:50:32

Było to tak: Japycza wzięli na badania, bo doktor Wezół jakieś szmery w płucach usłyszał. Nic nie znaleźli, więc wrócił wesoły jak szczygiełek. Michałowa nagotowała krupniku z baraniną, żeby świętować zdrowie ukochanego męża, a Japycz wyniósł na ławeczkę menażkę z zupą, co by się zdrowiem pochwalić i zdolną żoną, ma się rozumieć. Krupnik pycha, tylko, że Japycz ze szpitala COVIDA przywiózł i wszystkich nas zaraził. Na początku wszyscy my myśleli, że to przeziębienie wiosenne. Bo po krupniku poszedł Mamrot albo i dwa i żeśmy się zanadto z tej radości rozchełstali. A że wiosna zdradliwa jest, to i przeziębienie się zdarzyć może. Tyle że nie czterem na raz, bo Solejuk nigdy nie choruje, Hadziuk tylko gdy straśnie mu się nie chce nic robić, a Japycz ostatnie przeziębienie miał 60 lat temu i to nie było przeziębienie jeno zapalenie płuc. A ja się też nie przeziębiam tylko chrypę czasami mam jak koncert za długi. A tu nagle, każden jeden i w tym samym czasie. Podejrzane się to zrobiło i po krótkim śledztwie wyszło szydło z worka. Z trzyletnim opóźnieniem zaraza do Wilkowyj przybyła

O matulu, jakie to nieprzyjemne. To znaczy nie wszystko, bo akurat izolatkę nam w domu weselnym zrobili, ławeczkę nawet sprzed sklepu przenieśli i żyliśmy se we czterech. Kobity pod okienko jedzenie przynosiły, średni Solejuk telewizję nam zamontował satelitarną oraz cuś takiego, co się zamknięty krąg nazywa, że w każdej chwili nasze kobity mogły się połączyć i z bezpiecznej odległości pooglądać, jak tam się mężowie czują. Trzeba było zresztą młodego Solejuka zaprzysiąc, że urządzenie jednorazowe jest i zaraz zniszczy, co by się ta inwigilacja małżeńska na stałe nie przyjęła. Bo inwigilacja medyczna od biedy jeszcze u nas przejdzie, ale taka na stałe za bardzo rozwodem grozi, a że Kościół, matka nasza, rozwodami nie jest specjalnie zainteresowany, to nas nawet Ksiądz Biskup wewsparł, żeby to nie na stałe było.

Katar, kości bolą, łeb pęka – no nieprzyjemnie. Cena przyjaźni naszej. Wyzdrowieli my w końcu, więc cena nie za wysoka, ale też obserwacje liczne i zaskakujące. Okazuje się bowiem, że co innego regularnie na ławeczce posiadywać, a co innego razem mieszkać i chorować na dodatek. Rzeczy się takie okazują, że nie każden lubi to wiedzieć, a co się zobaczy, to odzobaczyć czasem trudno. Się okazuje, że przyjaźń łatwiejsza jest od małżeństwa także dlatego, że się razem nie mieszka i nie słyszy, co kto mówi przez sen i jak często skarpetki zmienia. No i jak się przyjaciele zdenerwują na siebie, to do domu se idą i tyle, a jak mieszkają razem w chorobie, to nagle wszystko insze, dziwniejsze i całkiem okropeczne. O to ostatnie słowo, to my się nawet pokłócili. Bo słowo „okropne” do przyjaciół nie pasuje, ale jest na tyle blisko rzeczywistości, że się nazwania domaga. Różne propozycje były, ale głównie niecenzuralne, więc stanęło na okropecznym. Czyli nie całkiem okropnym, ale około.

Nie ma co gadać, po 10 dniach, jak nam testy czyste wyszły, wracali my do domu z pewną ulgą. I solennym przyrzeczeniem, żeby co w chorobie się okazało, za majaki uznać i więcej do tego nie wracać. Więc już tego wałkować wincyj nie będę. Ale kto jest żona, a kto przyjaciel, dobrze sobie zapamiętałem i dziękuję, że i żonę i przyjaciół takich w życiu spotkałem. I jeszcze jedno z tej historii wynika, co się łatwo wytłumaczyć nie da. Bo na koniec się okazało, że zarażenie szpitalne co się ze szmerów wzięło, też w rzeczywistości troszku inaczej się zdarzyło niż wszyscy myśleli. Bo to nie były żadne szmery w płucach Japycza, tylko Wezółowi szumiało w uszach. Co prowadzi do wniosku, że medycyna niebezpieczna jest i nieprzewidywalna i że często rozwiązuje problemy, które sama stwarza.

Pietrek

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *