LEGIONOWSKI. Lokalność wpisana w scenografię
2018-09-28 8:47:03
(Rozmowa z MAŁGORZATĄ GRABOWSKĄ-KOZERA, scenografem teatralnym i filmowym)
– Pani Małgosiu, zacznijmy od podstaw, od definicji: kim jest scenograf?
– Scenograf to osoba, która odpowiada za wykreowanie całego tego świata, który widać w filmowym kadrze czy na scenie teatralnej. Odpowiada za jego wyraz plastyczny. Projektuje lub adaptuje zastane wnętrza, poczynając od całej organizacji widocznej przestrzeni, poprzez meble, aż po rozmaite drobiazgi. Czasem scenograf jest także kostiumografem – czyli projektuje również kostiumy dla aktorów.
– Jakie są relacje, podział obowiązków, między szefem całego artystycznego przedsięwzięcia, czyli reżyserem a scenografem?
– Podstawowi twórcy filmu to reżyser, operator obrazu i właśnie scenograf. Wymieniam ich w nieprzypadkowej kolejności, bo w filmie to ten tandem: reżyser- operator, jest najważniejszy. Scenograf powinien się umieć dogadywać z tym duetem. Inna jest rola scenografa w teatrze. Tutaj to on jest głównym partnerem dla reżysera. W teatrze scenograf odpowiada za całość plastyczną obrazu, projektując kostiumy, budując od podstaw dekoracje. Często za to wszystko odpowiada jedna osoba. W filmie scenograf ma pod sobą swój cały zespół ludzi, korzysta się też często z zastanych wnętrz. (Np. jednym z takich ulubionych miejsc dla polskich filmów wojennych był swego czasu upadły Wydział Weterynarii na warszawskim Grochowie.) Relacje między reżyserem a scenografem? Współpracują dla dobra końcowego efektu pracy, dla wspólnego celu jakim dzieło filmowe czy teatralne. Czasami reżyser ma swych ulubionych scenografów, czasami bierze tego, który jest akurat wolny, czasami scenografa podpowiada producent filmowy..
– Ulubieni reżyserzy, z którymi pani najchętniej współpracuje?
– Oczywiście są tacy. Ja uwielbiam Wieśka Komasę, doskonałego aktora i reżysera, także profesora Akademii Teatralne w Warszawie, z którą i ja od lat jestem związana. Współpracowałam tam głównie z Wiesiem Komasą
i Mają Komorowską, ale także z Janem Englertem czy prof. Skotnickim. Tam uczestniczyłam w przedstawieniach dyplomowych wielu młodych aktorów. Całą rodzinę Komasów, z Wieśkiem i Giną na czele, znam od chyba dwudziestu lat. Przyjaźnimy się. Ich dzieci dorosły na moich oczach. Np. z ich synem Jaśkiem Komasą też już zdążyłam współpracować. na planie filmowym drugiej serii serialu obyczajowo-kryminalnego „Krew z krwi”, który gorąco polecam, tym którzy jeszcze go nie widzieli. Rewelacyjna obsada aktorska, na czele z genialną jak zawsze Agatą Kuleszą! Nie wszyscy zapewne wiedzą, że kilka scen w tym serialu, podobnie jak i w filmie „Jeziorak”, kręciliśmy w Legionowie.
– Wydaje mi się, że chętnie współpracowała też pani z reżyserem Maciejem Wojtyszko?
– Oj tak. Z Maciejem robiliśmy min: film „Ogród Luizy” oraz spektakl teatralny dla telewizji „Chryje z Polską, czyli…”. Grali w tym przedstawieniu fantastyczni aktorzy: Robert Gonera grał Piłsudskiego, a Mariusz Bonaszewski – Wyspiańskiego. Dla mnie ta rola Bonaszewskiego jest najwybitniejszą wśród jego kreacji. Miałam wrażenie, że zmartwychwstał Wyspiański i mam to szczęście by go osobiście poznać.
– Ma też pani w swoim dorobku scenografa przygodę zagraniczną?
– Tak, za sprawą wspomnianego Wieśka Komasy. Zrobiliśmy świetne przedstawienie dyplomowe, „Matkę” Witkacego. Potem powstał z tego spektakl teatralny. Człowiek, który widział ten spektakl, miał swoją grupę teatralną w Paryżu i zaprosił nas (rok 1999) tam właśnie do pracy z aktorami francuskimi. Ale uczestniczyli w tym przedsięwzięciu nie tylko oni; był ktoś z Hiszpanii, była dziewczyna z baletu od Bejarta itd. Tłumaczenia sztuki podjął się impresario Jacques’a Brela . Wspaniałe przeżycie i zawodowe doświadczenie. Przygotowując scenografię i kostiumy mieszkałam w małym mieszkanku na Montmartrze. Wiesiek miał swoją tłumaczkę, ale w zasadzie jej nie potrzebował. To było niesamowite, potwierdzało tezę, że język sztuki jest uniwersalny. Komasa dogadywał się z aktorami. Po prostu się dogadywał i już. Premiera była w Paryżu, przyjechał m. in. Jan A.P. Kaczmarek, późniejszy laureat muzycznego Oskara.
– Całego pani dorobku scenograficznego nie pomieścimy w tej rozmowie. Wspomnę więc może jeszcze tylko o wybitnym filmie „Lincz” z W. Komasą w roli głównej, i o ostatniej produkcji telewizyjnej właśnie emitowanym serialu „Leśniczówka.”
– Tak, nad tym serialem pracowałam przez ostatni rok, razem z moją córką Martą, która też jest scenografem…
– …ta maleńka, nie tak dawno kilkuletnia dziewczynka, która bywała w redakcji?
– Tak, ta właśnie dziewczynka, która włóczyła się ze mną po teatrach od dziecka. Tam i może jeszcze w Akademii Teatralnej Marta się właściwie wychowała. Widocznie gdzieś to w niej mocno zapadło, bo po skończeniu psychologii, poszła na Akademię Sztuk Pięknych, podążyła więc śladami mamy i taty i zresztą w tej ASP już została, bo w tej chwili pracuje tam ze studentami jako asystentka. Bardzo się cieszę, bo tradycja moich rodzinnych powiązań z ASP jest, powiedziałbym – filmowa. Proszę sobie, wyobrazić, że moja babcia, też Marta, jeszcze przed wojną, była ulubioną modelką malarza Tadeusza Pruszkowskiego, ówczesnego rektora Akademii. Nazywano ją –„piękna Mary”. Ja babcię na wielu jego obrazach rozpoznaję. Na Akademię trafił też z czasem jej mąż – mój dziadek Zdzisio, potem jej córka- moja ciocia Krysia skończyła grafikę; a potem ja i mój mąż skończyliśmy ASP, aż w końcu i nasza córka Marta. Historia zatoczyła więc koło.
– Nie da się ukryć, że praca w zawodzie scenografia to nie jedyna sfera pani działalnościi aktywności?
– Trafiłam na studia w latach osiemdziesiątych. To był gorący okres związany z działalnością NSZZ „Solidaność” i oczywiście NZS-u. Wciągnęło mnie to kompletnie i te studia przemknęły jakby obok tego ruchu społecznościowego, któremu oddałam się niemal całkowicie. Po wprowadzeniu Stanu Wojennego byłam bardzo zaangażowana w działalność podziemia solidarnościowego. Miałam w stolicy wspaniałego szefa ruchu oporu – Teodora „Teosia” Klincewicza, który wymyślał rożne spektakularne akcje i stworzył tzw Grupy oporu Solidarni. Pomagałam też lokalnie: mężowi Pawłowi, którego domeną był nielegalny druk i oczywiście mamie ( dr Ligia Grabowska-Urniaż – przyp. red.) Najpierw jeszcze w 1980 roku w zakładaniu struktur lokalnej Solidarności potem w redagowaniu i wszelkich działaniach związanych z drukiem i kolportażem nielegalnych gazetek, kartek, znaczków podziemnych.
W czasie karnawału Solidarności jeszcze w 1980 roku przepisywałam w domu co ciekawsze publikacje wolnej przez moment prasy na wielkie bristole, które mama potem rozwieszała w legionowskiej przychodni „na Górce” gdzie pracowała . Głód wolnego słowa był tak ogromny, że pacjenci nie tylko czytali te artykuły, ale też przepisywali je by podać je dalej.. Jak już wspomniałam w czasie stanu wojennego działałam w nielegalnych strukturach w stolicy, ale także udzielałam się lokalnie. Pamiętam np. malowanie wielkiego sztandar u Solidarności (miał siedem metrów – jedna litera zajmowała cały dywan), o który poprosił mnie Piotrek Radzikowski. Sztandar zawisł na kominie legionowskiej ciepłowni w Łajskach . Od 1982 roku drukowaliśmy z Pawłem Kozerą kartki świąteczne własnych projektów ,,zagrażające ustrojowi socjalistycznego państwa”. Były to kartki bożonarodzeniowe i wielkanocne. Robiliśmy ulotki zawiadamiające o audycjach podziemnego radia Solidarność, pomagaliśmy przy rozdzielaniu darów z Zachodu (ubrania, leki, buty), gościliśmy tych którzy je przywozili, zawoziłam regularnie paki ulotek do Kalisza itp. itd. Nasza rodzina wtedy, w latach osiemdziesiątych, stale coś „knuła”. Mieliśmy ze trzy rewizje. Robiłam też różne rzeczy dla księdza Jerzego Popiełuszki m. in. wielką mapę Polski z obozami, którą pokazano podczas pierwszej Mszy za Ojczyznę, także na prośbę ks. Jerzego zrobiłam kopię sztandaru Solidarności Huty Warszawa, który według słów jednego z hutników, został pochowany razem z księdzem. W 2004 roku przez rok pracowałam przy realizacji Muzeum Jerzego Popiełuszki. Po 1989 lokalnie zakładaliśmy Komitety Obywatelskie przed pierwszymi wolnymi wyborami, a w 1990 roku Paweł powołał do życia lokalną gazetę To i owo Legionowo. Robiliśmy ją początkowo u nas w domu, a także w piwnicy u Andrzeja Kicmana. Było więc bez przerwy co robić, najczęściej oczywiście społecznie, a praca….
– …stricte zawodowa była ”w lesie”?
– No właśnie. Gdzieś około roku 1990 przeczytałam książkę, może jeszcze wydawnictwa podziemnego, a może już nie, o straconym pokoleniu wiecznych rewolucjonistów. Ruszyła mnie ta książka mocno i pomyślałam sobie: „Boże Święty przecież ta nasza praca nigdy się nie skończy! Zajmujemy się w kółko tymi ważnymi, ale społecznymi pracami”. Postanowiłam zrobić odwrót do życia zawodowego. Chciałam zostać kimś w swojej dziedzinie. Nie być straconym pokoleniem.
Trafiłam do telewizji`, gdzie miałam szczęście poznać wspaniałego księdza Wojtka Drozdowicza, który prowadził wtedy program dla młodych widzów pod tytułem „Ziarno”. Parę lat współpracowaliśmy przy tym programie. Takie były początki mojej pracy jako scenografa.
– Wróćmy jeszcze na moment do wspomnianego serialu „Leśniczówka”. Odnoszę wrażenie, że jego tematyka jest nam jakoś dziwnie bliska. Dotyka naszej lokalności, tego w co przekształcają się nasze samorządy?
– Myślę, że coś w tym jest. W wielu gminach funkcjonują takie osoby jak serialowa rodzina Karczów, która za nic ma lokalną demokrację i po swojemu trzęsie gminą. Nie chcę wchodzić w szczegóły układów naszego miasta Legionowa, ale… prosta sprawa: nie może być u nas dobrze, kiedy władza jest wieczna. To już przerabialiśmy
w czasach PRL-u. Nikt nie jest święty i stała władza deprawuje… Musi być płodozmian, bo wkrótce pozostanie tylko wypalona ziemia.
– Postanowiła Pani kandydować w zbliżających się wyborach samorządowych – może to chęć do działalności społecznej wyssana z mlekiem matki?
– Oczywiście z mlekiem mamy też, ale przecież nie jest tak, że przez lata pracy jako scenograf nie byłam aktywna społecznie, nie angażowałam się w wybory. Należę do legionowskiego Stowarzyszenia Mała Ojczyzna, sprawy lokalne zawsze mnie obchodziły i oprócz pracy zawodowej zawsze znajduję dla siebie jakieś zajęcie, które przynosi pożytek innym ludziom… Temat Legionowa jest stały w mojej rodzinie. Choćby z powodu gazety lokalnej, którą wydaje od lat mój mąż Paweł. To jest moje miasto i to od …czterech pokoleń.
– Aż czterech?
– Tak. Stąd pochodził mój pradziadek Bolesław Grabowski, który jeszcze przez odzyskaniem przez Polskę niepodległości, spędził siedem lat
w armii carskiej, walczył w roku 1905 w Mandżurii przeciwko Japończykom. Trafił do niewoli japońskiej, gdzie nauczył się robić bonzai. Tę umiejętność przekazał mojemu wujkowi Jurkowi dzięki czemu do dziś w rodzinie żyje zrobione przez pradziadka Bolka, a pielęgnowane przez Jurka drzewko bonzai. Dziadek Bolek człowiek ciepły i zawsze uśmiechnięty prowadził sklep żelazny w Rynku. Czasem wyobrażam sobie, że zaszedł do niego może na miłą pogawędkę Rotmistrz Pilecki, który przecież bywał w Legionowie. Z kolei dziadek Gerard (ps. „Moskit” i ”Brzoza”) ze strony taty działał
w AK, brał m. in. udział w znanej akcji 3 sierpnia 1944 przy torach w Chotomowie. W oddziale był ze swoim bratem Filipem (ps.,,Dąb”). Moja babcia Basia (ps. ,,Gabrysia”), jego żona też działała w strukturach akowskich na tym terenie. Potem mama Ligia, działaczka „Solidarności”, lekarka internowana w okresie stanu wojennego, zabiegająca o powstanie powiatu w Legionowie, lokalnego ZOZ-u.
– Fakt. Doktor Ligia jest pozytywnie kojarzona przez starszych mieszkańców naszego miasta, choć nie tylko jego mieszkańców.
Tak, mama zdołała w swym życiu ,,przenieść niejedną górę”. Powinnam opisać jej działalność, choć nie będzie to łatwe bo jest to ogromny temat. Lekarz, działacz podziemia, samorządowiec, senator RP, piękna, niezwykła. Za pomoc miastu Brzeziny w uzyskaniu statusu powiatu otrzymała tytuł honorowego obywatela miasta Brzeziny. W 2016 uczestniczyłam z mamą w odsłonięciu długo wyczekiwanego pomnika Marszała Piłsudskiego w Legionowie. Dla mnie mama pozostanie taką matką chrzestną tego pomnika. Historia ta zaczęła się od jej rozmowy w Radziejowicach z Jerzym Waldorfem, który był właścicielem gipsowej kopii odlewu pomnika Marszałka. To właśnie mama wyprosiła u Waldorfa by ta kopia trafiła do Legionowa, miasta, jak sama nazwa wskazuje z Legionami Piłsudskiego związanego. Potem w sprawę włączył się oczywiście ówczesny prezydent miasta Andrzej Kicman itd.
– Ustaliliśmy, że ciągnie panią do samorządu, chce pani spróbować sił w wyborach?
– Ciągnie mnie w stronę większego zaangażowania w sprawy naszej społeczności. Wydaje mi się, że to jest dobry moment, bo mam już duże doświadczenie życiowe i myślę, że moje doświadczenie zawodowe może być też przydatne w pracy w samorządzie. Praca scenografa związana jest z rozsądnym gospodarowaniem funduszami, z odpowiedzialnością za ich rozdysponowanie, z odpowiedzialnością za podejmowane decyzje, zarządzaniem ludźmi. Mój bagaż doświadczeń społecznikowskich i zawodowych mogłabym spożytkować pracując w samorządzie dla naszej Małej Ojczyzny.
Rozmawiał: Jerzy Buze